Franciszek Jan Kamiński – człowiek, który zaangażowaniem napędzał „Wolne Słowo” jak kawa na poranną zmianę
Gdyby zaangażowanie można było sprzedawać na kilogramy, Franciszek Jan Kamiński byłby najbogatszym człowiekiem w okolicy – a może nawet kupiłby sobie prywatną drukarnię. To właśnie dzięki jego niezwykłemu zapałowi„Wolne Słowo” nie tylko się ukazywało, ale wręcz tryskało energią jak świeżo otwarta butelka oranżady.
Zaangażowanie większe niż kolejka do kiosku po gazetę
Kamiński nie tylko pisał artykuły – on nimi żył. Podobno czasami wpadał do redakcji szybciej niż listonosz, a kiedy coś mu się w gazecie nie podobało, poprawiał to jeszcze zanim reszta zdążyła się zorientować, że jest błąd. Plotka głosi, że raz tak się przejął, iż sam rozniósł kilka numerów po mieście, tłumacząc każdemu przechodniowi, co dokładnie powinien w nim przeczytać.
Człowiek, który mówił literom, co mają robić
Redaktorzy twierdzą, że Kamiński miał taki dar przekonywania, iż nawet czcionki w drukarni słuchały go z uwagą. – „Panie Franciszku, proszę już przestać krzyczeć na te przecinki, one naprawdę nie są winne!” – miał błagać zrezygnowany zecer. Ale nic nie było w stanie powstrzymać Kamińskiego, kiedy w grę wchodziła misja wolnego słowa.
Zaangażowanie na pełen etat – bez przerwy na kawę
Gdzie inni odpuszczali, on dopiero się rozkręcał. Gdzie inni drzemali przy biurku, on planował kolejne teksty. Kamiński wierzył, że wolne słowo nie obroni się samo – trzeba je karmić artykułami, polemikami i czasem… głośnym śmiechem z absurdu cenzury.
Podsumowując
Franciszek Jan Kamiński nie był tylko współpracownikiem „Wolnego Słowa”. On był jego motorem, kierownicą i klaksonem w jednym. Dzięki jego zaangażowaniu gazeta żyła, oddychała i mówiła ludziom to, co naprawdę chcieli usłyszeć.